Nic nie zapowiadało nadchodzących cichych dni. Słońce świeciło bardzo umiarkowanie, deszcz wystukiwał chaotyczne melodie na blaszanym dachu, a zegarek próbował za tym wszystkim nadążyć. To właśnie wtedy zniknąłem swojej żonie na jakiś czas. Tak kompletnie i bez reszty zniknąłem. Przynajmniej do czasu, kiedy dowiedziała się, że czytam o… cóż, o bzykaniu.
Z czytaniem jest tak, że potrafi sprawiać niesamowitą frajdę. Dobra książka jest zdolna wciągnąć tal mocno, że lektura jest skończona w ciągu jednego dnia i wywołać tak wielką radość, że chciałoby się zaraz wszystkim opowiedzieć. I faktycznie każdy, właśnie spotkany, znajomy jest potencjalnie narażony na powitanie „słuuuuchaj, ale świetną książkę właśnie...”
Tylko z pisaniem o tych książkach już nie zawsze jest tak wesoło.
Od której strony nie bym nie spróbował, to mówienie o tej książce nie przychodzi mi łatwo. I muszę szczerze przyznać, że przynajmniej pod kilkoma względami czuję się przynajmniej delikatnie poirytowany. Przecież to nie tak miało być… przecież…
„Długa seria” doczekała się wreszcie czwartego tomu. Plotki głoszą, że będzie jeszcze piąta, choć wszyscy dobrze wiedzą, że to już nie będzie to samo. Już czwarty tom jest nieco inny od pierwszych trzech. Przyczyn jest przynajmniej kilka.
Beowulf to poemat, który porusza ludzką wyobraźnię już od setek lat. To opowieść o potworze, o wojowniku, o pojedynku, który rozpalił nadzieje i przyniósł radość. Strwożony lud wykazywał swoją wdzięczność za wyzwolenie z niebezpieczeństwa, ale... to nie on jest głównym bohaterem tej konkretnej książki
Kiedykolwiek w przeszłości sięgałem po jakąkolwiek pozycję związaną z Pratchettem, to siadałem z nią przy kominku w bezkrytycznym oczekiwaniu nadchodzącej przyjemności, humoru, niespodzianki i całkiem intelektualnej stymulacji. Tym razem moje odczucia były nieco zmieszane. W końcu chodziło o biografię ulubionego autora, który zmarł pół roku temu.
- Dlaczego w tej rzece jest tak mało wody?
- Tego nawet Bug nie wie.
Kiedy na biurku zobaczyłem okładkę Kiksów klawiatury, od razu pomyślałem sobie, że będę miał kolejne opóźnienia w pisaniu pozostałych recenzji. To jedna z tych słabości, któych nie potrafię ukryć – Pratchett ma zawsze najwyższy priorytet. Byłem przekonany, że książkę przeczytam w dwa dni i recenzja będzie tylko formalnością.
Nie mogę powiedzieć, że spodziewałem się znaleźć w tej książce wyjątkowo obszernych rozdziałów poświęconych Marsowi. Nie w przypadku Pratchetta. Po pierwsze, Sir Terry nigdy nie podawał tak oczywistych wskazówek w tytule. Po drugie – zdecydowanie bardziej wychodzi mu obserwowanie i opisywanie zachowań i zwyczajów mieszkańców Ziemi. No... ale o Marsie też będzie.
To nie będzie obiektywna recenzja. Nie mam najmniejszego zamiaru się z tym ukrywać. Przecież to Pratchett – i to powinno wszystko wyjaśnić. Nawet jeśli jest to kooperacja z Jackiem Cohenem to i tak – przynajmniej w połowie – książkę połyka się w pięć minut i pozostaje wielki niedosyt i chęć na jeszcze. Z drugiej strony – przecież nikt nie powiedział, że recenzje będą obiektywne. Może nawet wręcz odwrotnie...
Kiedy czytałem pierwszy tom, w którym głównym bohaterem był Moist von Lipwig usłyszałem wewnętrzny jęk zawodu: jak to, Sir Terry wprowadza nowego...? o tej porze? Kiedy wszyscy pragną czytać o Babci, o Vimesie i o Śmierci? Ale okazało się, że „Lekko Wilgotny” potrafił zdobyć moją sympatię. Kiedy zaczynałem czytać „Raising Steam”, jęk zawodu nie był już wewnętrzny, ale jak najbardziej obcy i słyszalny: Steam punk? W Świecie Dysku? To się nie może udać.