Dożywocie – Marta Kisiel

Polecanie komuś dobrej książki wcale nie jest takie proste, jak się może to wydawać na pierwszy rzut oka. I mówię to jako bibliofil pracujący w księgarni. Bardzo łatwo jest bowiem nie trafić w gusta osoby, która z taką prośbą się zgłasza.

okładka książki

Z drugiej strony, kiedy czyta się dużo, albo bardzo dużo, to i samemu nie jest się przyjaznym obiektem podobnych literackich porad. Jeśli jednak z ust innego mola książkowego słyszysz: "Zazdroszczę ci, że będziesz to czytał pierwszy raz...”, to wiedz, że coś jest na rzeczy.

„Dożywocie” nie zaczyna się zbyt dobrze. Właściwie to można wręcz powiedzieć, że główny bohater ma przerąbane już na początku, a trafił jeszcze gorzej. A jednak… – jakąś część mnie ogarnęła zazdrość. Być może chodzi o nowe lokum i nowy początek, może o niespełnione pisarskie ambicje, albo o ten imponujący księgozbiór… To znaczy, żeby było jasne – razem z Naczelną i trzema Chochlikami jesteśmy w naszej Redakcji bardzo szczęśliwi.. Niemniej jednak wizja tej bilblioteki…

A skoro już o wizjach. O rajuśku, jak ja Konrada rozumiem. Mnie również przytrafiają się różne niecodzienne przygody i spotkania i właściwie to czuję się z tym całkiem nieźle, z tą drobną różnicą, że u mnie kończą się one pomiarem temperatury (przez Naczelną) i chichotem (ze strony Chochlików), i żaden, kichający na wszystko, anioł nie przychodzi mi w sukurs.
O mamo… zamiast pisać o treści „Dożywocia” zaczynam pisać o tym, co ta książka zrobiła ze mną. Jeśli jednak wierzycie mi cokolwiek i być może pamiętacie niektóre z wcześniejszych recenzji, to wiecie, że właśnie książki z takim wpływem lubię najbardziej. Im bardziej odrywają mnie od rzeczywistości – tym lepiej.

A z drugiej strony, jak nie pokochać takiej sytuacji? Wyobraźcie sobie: wprowadzacie się do nowego domu (nowego dla was w każdym razie), takiego z duszą (oraz, jak się okazuje z duchem) i ogarnia was ta dziecięca ciekawość i chęć poznania każdego zakątka i wszystkich sąsiadów. No może nie do końca takie właśnie uczucie zawładnęło Konradem, a zamiast sąsiadów musiał najpierw poznać wszystkich mieszkańców swojego nowego lokum, ale trzeba przyznać, że materiału na inspiracje nie powinno mu brakować. A trzeba przyznać, że nowo poznani towarzysze, to nie lada osobowości. Mamy tu anioła (hmmm?) z alergią na pióra, seryjnego samobójcę, utopce oraz wyposażonego w zestaw macek krake… khmmm… Krakersa. A najprzyjemniejsze w tej sytuacji jest to, że nowi sąsiedzi Konrada nie widzą w tym niczego nadzwyczajnego. Ot dzień jak każdy inny. A w moim czytelniczym sercu budził się mały bunt (i chyba zazdrość), że wracam do całkiem zwyczajnego domu w całkiem zwyczajnym osiedlu, gdzie wszelkie absurdy i przygody jakkolwiek niecodzienne są jak najbardziej nienadprzyrodzone i zazwyczaj zwiastują prawdopodobną burzę na najbliższym zebraniu wspólnoty mieszkaniowej. Aż nie chce się wracać do rzeczywistości.

Kamil Świątkowski

Wydawnictwo Uroboros
ISBN: 978-83-280-4820-1