Na początku myślałem, że to tylko moje wrażenie, ale kiedy pochwaliłem się znajomemu książką Marcowe fiołki pierwsze o co mnie zapytał, to czy to jakaś nieznana książka Agathy Christie. Teoretycznie już samo takie skojarzenie powinno być wystarczającym „poleceniem”.
Nie była to jednak Christie, ale mimo to książka wciąż kusiła.
„Marcowe fiołki” to termin, którym określano karierowiczów NSDAP w latach trzydziestych ubiegłego wieku. Nawet w międzywojennych Niemczech byli ludzie, którzy własny sukces opierali na posiadaniu odpowiedniej legitymacji. Nie bez znaczenia jest również fakt, że posiadanie takiego dokumentu potrafiło niejednokrotnie uratować życie.
Przygotowujący się do Olimpiady Berlin miał wszystko, czego potrzebuje tło każdej historii z udziałem Wielkiego Brata – tym razem w postaci oficerów Gestapo. Mamy tu malowanie trawy, uśmiechy przechodniów, przykładną tolerancję mniejszości etnicznych i kulturowych, prężny i prospołeczny przemysł oraz niezliczoną ilość niewyjaśnionych zaginięć.
Prywatny detektyw – Gunter – właśnie owymi zaginięciami zajmuje się najczęściej. Uważa, że to uczciwy i stosunkowo łatwy kawałek chleba. Większość z zaginionych i tak w końcu wypływa na światło dzienne, a jemu nikt nie płaci za odnalezienie – tylko za wyjaśnienie ich losu.
Oczywiście zajmuje się również rozwiązywaniem zwykłych zagadek – zwłaszcza jeśli zleceniodawcy zależy na uniknięciu kontaktu z policją kryminalną.
Przypadek Siksa jest również tego rodzaju sprawą. Rozgłos i udział oficerów to ostatnie czego pracodawca Guntera sobie życzy. Sprawa zaginionych klejnotów wydaje się całkiem prosta, a kwota zaoferowana za pozytywny wynik śledztwa zdaje się rozwiewać wszelkie wątpliwości. Ale to tylko jedna ze stron tego medalu. Druga strona ma na imię Hermann i ma wielu zaufanych ludzi wśród gestapowców. W końcu kiedyś był ich przełożonym. Hermann również ma sprawę do prywatnego detektywa i wszystko wskazuje na to, że jest to ta sama sprawa. Pytanie pozostaje: kto tym razem wypłynie?
Marcowe fiołki to jeden z najbardziej rasowych kryminałów jakie ostatnio czytałem. Klimat opowieści – nie tylko samego Berlina – przywodzi na myśl losy bogartowskich charakterów. Jest łaps w prochowcu, który ciągle dostaje w łeb, pije, kiedy musi, ale częściej, kiedy chce i który nie potrafi utrzymać języka za zębami choć akurat tę umiejętność powinien sobie przyswoić.
Mamy tu mnogość barwnie szarych postaci drugoplanowych oraz kilka znaczących epizodów, które zdają się prawie nic nie wnosić do głównego wątku. Ołowiane chmury zdają się wisieć nad prawie każdym w tej historii, a atmosfera zbliżających się igrzysk oraz przygotowania do wojny powoduje, że jakakolwiek humorystyczna riposta nabiera mocy decydowania o życiu i śmierci.
Nie ukrywam, że umieszczenie akcji w hitlerowskich Niemczech mocno ostudziło mój początkowy zapał do lektury. Od czasów McLeana nie czytałem dobrego kryminału wojennego i chyba bałem się, że tak może być i tym razem. Na szczęście Marcowe fiołki nie są kryminałem wojennym. Owszem nawiązują do konfliktów i zbrojnych przygotowań niemieckich wojsk, ale to tylko rodzaj katalizatora do wywołania pewnych zdarzeń. Efekt jest taki, że zanim zdążyłem się obejrzeć książkę miałem już za sobą i zacząłem się zastanawiać, co dalej.
Wydawnictwo zapowiada, że w serii o detektywie Gunterze przygotowane są dalsze tytuły. Coś mi mówi, że warto na nie czekać.
Redhorse
ISBN: 978-83-60504-68-0