Dlaczego nie krytykujemy... za bardzo. (Komentarz opiniującego pozytywnie)

„Reckę napisałaś miodzio...” – to tytuł artykułu w dzisiejszej (01.10.2014) Gazecie Wyborczej. Jest to forma podsumowania obserwacji dotyczącej blogosfery literackiej... książkowej, czy jak ją nazwać – piszącej o... oraz recenzującej książki i książkopodobne wydawnictwa. Trzeba przyznać, że w tej dziedzinie nie jest łatwo i to już na samym początku, gdy spróbujemy zrozumieć słowo „recenzja”.

Ma ono – oczywiście – swoją słownikową definicje i nie podlega ona dyskusji. Dla większości blogerów jednak (tak myślę, ale na potrzeby rzetelności powiem, że mówię przede wszystkim w swoim imieniu) „recenzja” to słowo-wytrych. Przecież nie powiemy naszym czytelnikom, że dostaliśmy do testów książkę z wydawnictwa X.

Zatem słowo-wytrych. I już na tym etapie czuję się usprawiedliwiony, gdy nazywam swoje przykominkowe wpisy recenzjami. Mam pełną świadomość, piszę raczej krótkie teksty w formie przypominające felietony, ale też takie były założenia, które przyjęliśmy ok siedmiu lat temu. Razem z kilkoma innymi osobami w naszej redakcji zgodziliśmy się, że nie po to tworzymy tę stronę, by – co tu ukrywać – przepisywać precle i dodawać własne komentarze. Podobne odczucia żywimy do pisania streszczeń fabuły. Owszem czasem nie da się tego uniknąć. W większości wypadków jednak nie mamy ambicji służyć za ściągawkę dla osób, które chcą się pochwalić znajomością książki bez jej przeczytania. Całkiem szczerze chcemy zachęcić do lektury i właśnie dlatego badamy dokładnie jakie emocje książka w nas wzbudza i potem staramy się przekazać wyniki tych badań w możliwie najbardziej atrakcyjny sposób.

W tekście pada również zarzut, że blogerzy nie krytykują zasłaniając się „brakiem czasu na czytanie złych książek i pisanie o nich” podczas gdy to właśnie na krytyce „wyostrza się pióro”. Zarzut nie był ukierunkowany personalnie i jestem pewien, że jest wielu blogerów, którzy doskonale by się w niego wpisali, ale...

Innym z przykominkowych założeń, o którym mówimy dość otwarcie, jest – piszemy tylko o książkach, które naszym zdaniem warto czytać. Jeśli uznajemy, że nie warto czytać, to nie tracimy czasu na pisanie o niej. Co nie zmienia faktu, że książki zaczęte – są kończone. Chyba tylko raz w życiu zdarzyło mi się, że książka była tak zła, że wstydziłem się czytać ja w autobusie i nie dokończyłem jej (chyba).

Piszemy więc o książkach dobrze – ostrożnie wybierając temat, o którym będziemy pisać, bo też nie piszemy o wszystkim.

Krytyk to taka kura, która gdacze, gdy inne znoszą jaja.

Nie ukrywam jednak, że nosi nas czasem, by powiedzieć coś ostrzejszego (bo z ostrością nie mamy najmniejszego problemu) o pozycjach, które trafiły nam w ręce, ale kompletnie nie przemówiły do serc. Zdajemy sobie sprawę, że taka kontrowersja mogłaby się ładnie przełożyć na statystyki odwiedzin, ale przecież nie o to chodzi.

Nie zamykamy jednak tej możliwości.

I już na sam koniec – jeden z komentarzy pod linkiem do artykułu szczególnie zapadł nam w pamięci. Mówił o tym, że nawet u nas w tym wydawać by się mogło zaciszu blogów książkowych pojawia się pewien rodzaj mainstreamu – reprezentowany przez piszących o nowościach – niemal na bieżąco.
Nie mam ochoty na wyszukiwanie powodów do podziału naszego środowiska, ale ten komentarz dał nam do myślenia. Każdy z wydawców, do którego się zgłaszamy usłyszy od nas, że recenzja będzie najwcześniej za miesiąc, za dwa, że nie czytamy na akord, bo uważniej dobieramy sobie lektury i chcemy je uważniej przeczytać. I nawet przy takim zastrzeżeniu trafiają nam się opóźnienia. A nowości? Cóż...

Wychodzimy z założenia, że są nazwiska, których nie można nie znać. Ale niekoniecznie muszą to być nazwiska z Topki pewnego Molocha. Nie śmielibyśmy znaleźć uczciwe i uzasadnione towarzystwo dla Christie, Dickensa, Eco, czy – już z naszego podwórka – Sienkiewicza lub Tuwima. Owszem, są i bardziej współczesne nazwiska, które przychodzą od razu na myśl, ale prawda jest taka, że dziś już prawie nie pisze się książek, do których chciałoby wrócić. Zwłaszcza, jeśli spojrzymy na ilość wydawanych tytułów.

Spokojnie można więc z tego morza wybrać sobie kilka perłowych kropelek, o których da się napisać pozytywnie i nie trzeba od razu strzępić języka, uważając, że się go właśnie ostrzy.