Ogień i Woda - Pauline Rowson

Zupełnie już spóźniony wbiegłem na peron i w ostatniej chwili wsiadłem do pociągu wiozącego mnie na wigilijną kolację. Wybierając się w podróż, nie zapomniałem spakować książkowego niezbędnika. Prawie zawsze są to dwa tytuły – jeden już rozpoczęty i drugi, na wypadek, gdyby pierwszy za szybko mi się skończył. Tym razem jednak, na skutek małej pomyłki, książka „napoczęta” leżała na dnie walizy i nie miałem do niej dostępu. Sięgnąłem więc po coś nowego.

okładka książki

Nie pamiętam, żebym pałał szczególną chęcią do tej książki. Złapałem pierwszą ze stosu czekających na przeczytanie. Otworzyłem okładki i czas przyspieszył...
Dwugodzinna podróż pociągiem to może jeszcze nie koszmar, ale i tak potrafi czasem dać się we znaki. Tym razem jednak nie zauważyłem, kiedy minęły te dwie godziny i ku memu wielkiemu zaskoczeniu nie zauważyłem również, kiedy skończyłem Ogień i wodę Pauline Rowson. Lektura, która w zamyśle miała być eksperymentalnym powrotem do kryminału i niedrogiej sensacji, wciągnęła mnie jak, nie szukając ambitnych metafor, odkurzacz Elektroluksa.
Już dość dużo wody w Wiśle upłynęło od czasu, gdy czytałem ostatnią czysto sensacyjną książkę. Niemal zapomniałem jak czysta potrafi być przyjemność z takiej właśnie lektury. Ogień i woda to historia detektywa amatora, który na pośmiertną prośbę przyjaciela próbuje rozwiązać bardzo niebezpieczną zagadkę. Nie jest w tym dobry, ale jest uparty i właściwe wnioski pojawiają się i tak, przemawiając do jego wyobraźni. Przy okazji, w toku dochodzenia ujawniły się różne mroczne sekrety rodzinne, niewierne żony, sfrustrowane rodzeństwo, długi i spadki. Wszystko to krąży wokół dwóch środowisk – strażackiego i medycznego, choć główny bohater jest malarzem i jako taki stoi zupełnie z boku. Prawda jest taka, że nikomu jednak nie można do końca zaufać, za dobre intencje zawsze trzeba zapłacić, czasem własną krwią, a z rodziną często nawet nie warto stawać do zdjęcia – bo też nie wyjdzie dobrze.
Książka, jak już wspominałem, czyta się szybko i z przyjemnością. Jest to wręcz „książkowy” przykład dobrze napisanego kryminału. Tajemnica zaczęła się kilka lat wcześniej od niepozornego incydentu w porcie. Wkrótce potem statystyczny wskaźnik śmierci znacząco rusza w górę. Nie jest to coś, nad czym można łatwo przejść do porządku dziennego – zwłaszcza, jeśli jest się na drodze tego wskaźnika. Na pewne zdarzenia trudno jednak cokolwiek zdziałać, a śmierć, choć pozornie naturalna, nie zawsze oznacza brak winnych. Jack zginął na służbie – jemu się udało, ale jego koledzy z patrolu nie mieli tyle szczęścia i dokończyli swoich dni w domach i szpitalach. Wszystkich, nie opuszczając Jacka, łączyła jednak chorobliwa tajemnica. Nie wiedzieli, że drobny pożar, który nawet nie został zgłoszony w raporcie, stał się dla nich początkiem końca. Nikt nigdy nie dowiedział się także, jak głęboko sięgała tajemnica. Służby specjalne, rząd, korporacje... ostatnia strona książki zabiera część sekretów razem ze sobą. Nie pojawia się podwójny, wszystkowiedzący agent, jak u MacLeana, ani stoicki i wkurzający Poirot, jak u Christie.

Zawsze zastanawiało mnie, co dzieje się z bohaterem, który przez całą historię jest ścigany, a na koniec okazuje się, że miał rację... Jak sprawna jest wtedy biurokracja, która ma go oczyścić z zarzutów?

Patrol rzeczny wyławia kolejne ciała. Co dalej?

Kamil Świątkowski

Redhorse
ISBN: 978-83-60504-81-9