Spook Country - w kraju agentów.

Dlaczego czytam Gibsona? Bo jest znany ze stworzenia przynajmniej dwóch gatunków literackich. Dla wielu jest guru, który tworzy słowne amalgamaty, alternatywne metafory, kreśli obrazy neonu, rdzy, szkła i stali. Ma swój charakterystyczny, niepowtarzalny styl. Miesza udanie kulturę popularną z historyczną nostalgią i sztuką nowoczesnego miasta. W jeden organizm łączy niemal elektroniczny zapis ludzkiej, racjonalnej myśli i duchowości religijnej wywołanej stanami podświadomości bądź ciężkimi niczym żeliwo „dragami”. Tak, tak, tak, dlatego też, ale zwłaszcza dlatego, że jego twórczość jest dokończeniem, przeplatającej się jak heliksa DNA, sinusoidy literackiej, będąc ostatecznie skrzyżowaniem neoromantyków (neuroromantyków) z pozytywistami (czasem raczej negatywistami).

okładka książki

Niestety guru nie jest już tym dawnym, gniewnym okularnikiem, z wiekiem stał się mądrzejszy, wyważony i bardziej wyrafinowany, ale zatracił krwawo-rdzawą buntowniczość. „Spook Country” nie jest czymś, co ma łamać schematy, rozgniatać coś na pył, nie zamierza być nawet niczym wielkim. „Spook Country” jest znacznym spadkiem formy Gibsona, to tylko dobra gibsonowska powieść sensacyjna, nic ponad to. Czyżby autor stracił zęby? Ponad trzystotrzydziestostronicowa książka jest po prostu za długa. Zawsze był mistrzem formy krótkiej i za nią, przed swym genialnym „Neuromancerem", był nagradzany. Być może powinien więc wrócić do korzeni. Spadek formy jest w wypadku Gibsona procesem wieloletnim - pisze za mało i coraz słabiej, jak gdyby sam nie wiedział, co chce przekazać czytelnikowi, a przynajmniej jak to przekazać. Pozostaje więc zmienić pytanie początkowe, na: dlaczego nadal czytam Gibsona? Dlaczego tak okrutnie szkaluję jednego z moich ulubionych pisarzy, człowieka, który bacznie obserwuje rozwój technologiczny, czyta tony prasy naukowej i kreuje możliwe kierunki dla rozwoju sztuki nowoczesnej? Pewnie dlatego, że nadal w niego wierzę, chcę żeby przykuwał mą uwagę. Chcę pamiętać jego książkę, chcę nieść to, co mi przekazał, chcę czerpać ze stylu, a nie tonąć w pisarskim bełkotliwym tonie. Chcę, żeby pisał genialne książki w całości, a nie tylko we fragmentach. Nowa powieść nuży, zdecydowanie powinna być krótsza, po pierwszych 70 mistrzowskich stronach starego stylu pióro zaczyna słabnąć, pocić się, tworząc wtórne, nic nieznaczące i nie wiele wyjaśniające obrazy. Bohaterowie powieści, jak zawsze indywidualni i dobrze przedstawieni przez działanie i otaczające ich przedmioty, gubią się w szpiegowskiej intrydze, w której, przyznaję się, ja również się zgubiłem. Być może nie zrozumiałem książki, ale zatem dlaczego autor w końcowych rozdziałach zdecydował się wyjaśnić mi intrygę (w sumie dość banalną i nieskomplikowaną)? Bohaterowie książki to: była członkini rockowego zespołu, obecnie dziennikarka (jej wątek uważam chyba za najbardziej przejrzysty), haker wspierający powstawanie technologii sztuki nowoczesnej, jaką jest sztuka lokacyjna (nowatorski pomysł Gibsona), młody kubański, nielegalny imigrant podążający mrocznymi ścieżkami oraz starzejący się, refleksyjny lekoman uwikłany w chaotyczną grę wywiadów. Każde z nich poznajemy w charakterystycznych dla nich momentach książki, rozdziałach, w których oni są najważniejsi. Nie tworzą żadnej drużyny, nie są kumplami, nie znają się i nawet nie mają szansy się poznać. Mają tylko wykonać pewne zadanie, o którym sami nie mają bladego pojęcia. To zbiór całkiem różnych, odmiennych jednostek, które tkwią w jakimś szpiegowskim paranoicznym tle powieści. Jasne, że są wnikliwie i świetnie opisane, ale nie zmienia to faktu, że zabrakło treści w stylu.
Oczywiście są momenty wirtuozerii (wyjątkowa scena zaplanowanej ucieczki wspomaganej przez kubańskie odpowiedniki haitańskich loa, jest czymś, co po prostu trzeba przeczytać), ale jeśli chciałbym momentów, poczytałbym Harlequina - Gibson musi być świetny, a nie tylko poprawny.
Szata edytorska jest bez zarzutu, ładna, przykuwająca oczy ciemną zielenią okładka kojarzy mi się z amerykańskim stylem wydawniczym. Papier jest gruby i ma dość ładny zapach (to dla książkowych niuchaczy). Tłumacz także się postarał, w wielu przypadkach dostosowując gibsonowską nowomowę do naszego języka, choć mógł także opatrzyć książkę szeregiem przypisów tłumaczących skróty lub odniesienia do sztuki, literatury i techniki. Ten zabieg, jakże cenny, jednak z pewnością opóźniłby dość błyskawiczne tłumaczenie powieści. Nie mniej zalecałbym w ewentualnym wznowieniu jego zastosowanie, co ułatwi odbiór i pokaże, że Gibson może uczyć także laików.
Podsumowując, nie polecam rozpoczęcia przygody z twórczością Williama Gibsona od tej właśnie książki, starzy fani także mogą poczuć się trochę rozczarowani. Mimo to nie jest to powieść wyłącznie dla wiernych cyberkultystów gibsonowskiej wizji piękna, ale dla wszystkich poszukujących odmienności stylu w technotrillerze. Nie jest to wszak powieść cyberpunkowa, i co ciekawe, autor, posuwając się w latach, pisze kolejne książki, osadzając je w czasach nam coraz bliższych. Być może ma taki ukryty zamiar, by wskazać, jak bardzo technologia nas prześciga, ewoluując szybciej niż niemal niezmienny człowiek. A może chce przekazać coś zupełnie innego, ale na to można szukać odpowiedzi tylko po przeczytaniu książki.

Marcin Marchlewski

ISBN 978-83-245-7622-7
wydawnictwo: Książnica




tę książkę dostaniesz również w Amazonka.pl , Merlin.pl