Ponieważ od pewnego czasu marzy mi się prowadzenie niewielkiego pensjonatu nad jakimś ciepłym morzem, a dodatkowo lubię rozmaite zagadki, notka zachęcająca na okładce książki zainteresowała mnie podwójnie. W listopadowe niedzielne popołudnie z kubkiem kawy zasiadłam do lektury.
To już trzecia książka pod przykominkowym patronatem, którą mam okazję recenzować. Powiem wprost: dumna jestem, że ta powieść ma nasze logo na obwolucie. Sięgnęłam po nią niemal w biegu, bo ostatnio absorbuje mnie sporo różnych przedsięwzięć mocno kurczących mój wolny czas. Patrząc jednak na notkę o autorze widzę, że mam jeszcze sporo do nadrobienia…
Pewne cechy w ludziach się nie zmieniają… Kiedy byłam dzieckiem, co jakiś czas mama zarządzała „porządne sprzątanie” naszego pokoju. Polegało to m.in. na tym, że trzeba było zdjąć książki z półek (a że zawsze miałam ich sporo, a mieszkanie rodziców było niewielkie stały na każdej z półek w 2-3 rzędach) i odkurzyć. Pierwsza część szła szybko. Problem powstawał w momencie, gdy przy układaniu ich z powrotem odnajdował się jakiś zapomniany egzemplarz, który budził silne zainteresowanie. Akcja zawsze kończyła się tak, że wracająca z pracy mama zastawała mnie siedzącą wśród stosu książek, zatopioną w lekturze.
Ku niezadowoleniu reszty rodziny moje tatarskie geny co jakiś czas dają mi się we znaki i kuszą do podróży. Dokądkolwiek – byle oderwać się od codzienności, byle pozbierać myśli - bo w tej codziennej gonitwie jakoś nigdy nie ma kiedy. Niestety, często muszę ten pęd przydeptać i jedyne co mi pozostaje to podróże literackie. Tak było i teraz: zachęcona opisem na okładce wzięłam do ręki książkę i ruszyłam w podróż z główną bohaterką powieści.
Pamiętam, jak pierwszy raz natknęłam się na teorię mówiącą o wszechświatach paralelnych i choć to przechodzi ludzkie pojęcie, w jakiś sposób do mnie przemówiła… Korzystając z okazji dopadłam najnowszej publikacji sygnowanej nazwiskiem Pratchetta, tym razem jako współautora. Powiem od razu, że zdecydowanie więcej tam Baxtera, ale książka mnie wciągnęła od pierwszej strony.
Może się to wydawać dziwne, że taka zagorzała pacyfistka jak ja sięgnęła po taką pozycję. No ale wszystkiego w życiu podobno trzeba spróbować, więc co mi szkodziło… A że przykominku.com objęło tę powieść patronatem, powodów znalazło się więcej.
Książka jest fabularyzowanym opisem (jak to określił mój konsultant od spraw historycznych – opisem w prostych żołnierskich słowach) wydarzeń związanych z walkami o wyspę Leros 12-16 listopada 1943r.
Po kolejnym dniu pracy wypełnionym skryptami, warunkami, pytaniami, protokołami i telefonami wróciłam do domu marząc o lekturze, która oderwie mnie od baz danych, błędów i obrazu monitorów trwającemu wciąż gdzieś pod czaszką. Sięgnęłam po Tarikę i od pierwszej strony wciągnęło mnie do środka. Właśnie tak.
Korzystając z majowych promieni słońca zasiadłam wczesnym przedpołudniem na tarasie z książką w ręku. W pewnym momencie zmuszona gniewnymi pomrukami rodziny musiałam się oderwać, żeby zrobić jakiś obiad, ale moje myśli krążyły wciąż wokół opuszczonej plaży i wokół historii ludzi opisanych w powieści.
Jeśli sięgnięcie po tę pozycję – a gorąco do tego zachęcam – lepiej zaplanować tyle czasu, żeby móc przeczytać ją jednym ciągiem, całą. Zresztą, sami zobaczycie że nie jest łatwo ją odłożyć…
Jakiś czas temu miałam okazję recenzować Literaturę faszystowską w obu Amerykach Roberta Bolaño. Po publikacji na przykominku okazało się – ku mojemu miłemu zaskoczeniu – że moja recenzja spodobała się wydawnictwu i tłumaczowi, a wkrótce potem spotkała mnie niespodzianka i dostałam Gwiazdę daleką (to było bardzo miłe i dziękuję).
Na mroczne zimowe popołudnia nie ma nic lepszego od rozgrzewającej powieści z dreszczykiem. Wierzcie mi – nie można się od tej książki oderwać Akcja przyspiesza czasami tak bardzo, że na jednym tchu czyta się całe akapity – byle szybciej dowiedzieć się co będzie dalej.