Świat zdecydowanie oszalał i dzieje się coś zdecydowanie dziwnego. Tym razem nie chodzi jednak o kolejną wypudrowaną część sagi o zniewieściałych przedstawicielach wampirzej populacji. Tym razem świat został opanowany – prawie w całości – przez hordy zombie. Istoty, które porzuciły wszelkie odruchy człowiecze w sposób tak samo definitywny, jak zgnilizna, która odbiera martwe i niepotrzebne już członki...
Że niby już było?
Pierwszą część wchłonąłem jak gąbka i przyznam szczerze, że po skończonej lekturze miałem spory niedosyt. Chciałem wiedzieć, co dalej. Pisząc o pierwszej części – Czerwieni Rubinu – napisałem o kredycie zaufania, jakiego zdecydowałem się uruchomić dla Literackiego Egmontu właśnie z powodu tej książki. Teraz powiem szczerze, że Wydawnictwo ten kredyt spłaca, a ja bardzo się z tego powodu cieszę.
Tuż przed długim weekendem, na naszym przykominkowym dywaniku, po raz kolejny, zagościła gra planszowa. Jak się domyślacie „tuż przed długim weekendem” to idealny czas, kiedy taka przesyłka może się pojawić. Nie mogliśmy więc pozwolić, by tak pięknie rozpoczęty weekend się zmarnował.
Kolejne spotkanie z egzorcystą, Felixem Castorem, rozpocząłem z tradycyjną „pewną taką niepewnością”. Dotyczyła ona przede wszystkim obawy czy aby nie zapomniałem do końca, co się wydarzyło ostatnio. Zastanawiałem się również, czy Mike Carey znowu mnie pochłonie – przecież to mało prawdopodobne, żeby komuś udało się utrzymać tak dobry poziom na przestrzeni tylu kolejnych tomów.
Kolejna książka z wampirami, wilkołakami i innymi zmiennokształtnymi. Co więcej – to następna powieść z kobietą w roli głównej, a autorem jest – by nie być zdziwionym – również kobieta. Obciążony zgrabnie wszystkimi tymi uprzedzeniami siadłem do lektury, by całkiem przyjemnie się rozczarować.
Dwa ostatnie tomy tej opowieści przeleżały na półce i przykurzyły się pustynnym piaskiem. Odłożyłem je na chwilę na później, bo “powroty do rzeczywistości” po przeczytaniu dwóch na raz były bardzo ciężkie. Nie wiem, czy jest to zasługą świetnego pióra, czy faktu, że Christian Jacq, będąc również egiptologiem, brzmi bardzo prawdziwie.
Powodów do sięgnięcia po tę książkę miałem przynajmniej kilka i fakt, że właśnie otrzymałem do recenzji trzeci tom z serii był tylko kroplą przepełniającą czarę decyzji. Wiedziałem, że to przeczytam widząc okładkę i delikatny niuans zasugerowany przez wydawców, jakoby Holt był porównywany do Pratchetta. Cóż... niektórym swoim słabościom nie zamierzam zapobiegać.
Swoisty pociąg do Tuwima czułem już od samej Lokomotywy. Najpierw podobało mi się to, jak bawił się rytmem. Później – kiedy już sam rozumiałem trochę więcej – spodobało mi się to, jak bawił się słowem. Choć czytam go już prawie trzy dekady wciąż za każdym razem cieszę się jak dziecko. Wcale nie cyganię.
Książki dla dzieci można z całą pewnością podzielić na dwie główne grupy. Pierwszą z nich są te książki, które dzieci mogą czytać same i czerpać do woli z zawartych w nich mądrości i rozrywki. Drugą grupę, do której zaliczyłbym również Zwierzyniec Państwa Sztenglów, to książki, które tak naprawdę wcale nie są dla dzieci.
Książki moja miłość to efekt pracy wielu rąk i wielu klawiatur oraz niezmierzonych pokładów uczucia zawartego w tytule. Efekt – jak zawsze, w takich przypadkach, bardzo nierówny, ale szczerze mówiąc – nie o to tu chodzi. Tomik ten to zbiór opowiadań różnych – tak jak różne książki znaleźć można na swojej półce. A przecież one cieszą...